Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Historie słupszczan. Życiowa odyseja Heleny z Witaszyc [ZDJĘCIA]

Zbigniew Marecki
Fot. Zbigniew Marecki
Jesienią 1940 roku w Witaszycach w Wielkopolsce jako 19-latka zgłosiła się do niemieckiego urzędu pracy. Okupanci już jej stamtąd nie wypuścili. Odkazili i wsadzili do transportu, który ją wywiózł na roboty w głąb Niemiec. Tak zaczęła się wojenna odyseja Heleny Ulatowskiej, która po latach doprowadziła ją do Słupska, gdzie osiadła ze swoją rodziną, założoną z Marianem Szyszką.

Wywodzi się z od wieków osiadłej w Wielkopolsce rodziny Ulatowskich. Jej ojciec, Wawrzyniec Ulatowski, przed II wojną światową był zawiadowcą stacji kolejowej, który cieszył się uznaniem w miejscowej społeczności.

- Tata był zaradny i dobrze zarabiał. Dlatego było go stać na ładny dom, który wyglądał jak mały pałacyk, i utrzymanie dużej rodziny. Gdy się ożenił z moją mamą Katarzyną, szybko się zaczęły rodzić kolejne dzieci. W sumie było nas sześcioro. Najstarsza była Marta. 17 lutego 1921 roku urodziłam się ja, a potem na świat przyszli jeszcze: Wacław, Edward, Wanda i Stanisław. Teraz zostałam sama, bo moi bracia i siostry już nie żyją – opowiada pani Helena.

Dzieciństwo miała dobre. Wiąże się z nim wiele wspomnień dotyczących życia rodzinnego, Witaszyc i przedwojennej Wielkopolski. – W czasie wojny ojciec miał wyrzuty sumienia, że mnie wysłał do niemieckiego urzędu pracy, bo może inaczej nie trafiłabym na roboty. Nie miałam do niego o to żalu, bo przecież nie mógł przewidzieć, co zrobią Niemcy – zdradza pani Helena.

Po załadowaniu do pociągu razem z 40-osobową grupą młodych kobiet z najbliższej okolicy trafiła do Demmina, malowniczego miasteczka koło Greifswaldu, przez które przepływały trzy rzeki. Tam umieszczono je w barakach mieszkalnych na terenie miejscowej fabryki sznurka do opakowań, gdzie – z przerwą – na dwie zmiany ( po 9 godzin każda) pracowały do końca wojny. W tej samej fabryce pracowali także Belgowie i Norweżki. Te ostatnie w odczuciu pani Heleny miały poczucie wyższości i wydawało im się, że wszystko im się należy. Na szczęście pani Helena umiała porozumiewać się po niemiecku, bo z tym językiem miała kontakt już w rodzinnym domu, gdyż mama z tatą, którzy w czasie zaborów chodzili do niemieckich szkół, gdy nie chcieli, aby dzieci wszystko rozumiały, rozmawiali po niemiecku.

- Mieszkałyśmy w 16-osobowych pokojach z piętrowymi łóżkami. Baraki były nieźle wyposażone. Mogłyśmy się kąpać i korzystać z kuchni. Jedzenie było jednak bardzo kiepskie. Codzienny garnek zupy i jeden chleb na cały tydzień to były racje głodowe. Na szczęście w piekarni pracowali Polacy, którzy kradli kartki na chleb i nam je przywozili. W innym sklepie mogliśmy je wykupować. Miałyśmy za co, bo Niemcy płacili nam za pracę - relacjonuje pani Helena. Otrzymywała także paczki od rodziców, bo Niemcy pozwalali na pisanie listów do domu, więc miała od czasu do czasu listowny kontakt z rodziną.
Mimo trudności młode kobiety dbały o siebie. Były wśród nich dwie fryzjerki, które z chęcią za opłatą czesały koleżanki. Dzięki Belgom do fabrycznych baraków trafiały nawet eleganckie sukienki. W efekcie na wykonanych w czasie wojny w Niemczech zdjęciach pani Helena wygląda jak zalotna aktorka.

– Niemcy byli różni. Im też nie było łatwo, bo ich także obowiązywały kartki. Główny szef, zawsze bardzo elegancki, gdy wchodził na halę produkcyjną, to się wszystkim kłaniał. Ja pracowałam z Niemką, która mnie lubiła i przynosiła mi ciastka. Uprzedzała nas także, abyśmy nie pyskowały, bo szef rozumie język polski, ale z jego strony nie spotkały nas żadne represje. Udawało się nam także nielegalnie spacerować po mieście, bo gdy chowałyśmy literkę „P”, to nikt nie rozpoznawał, że jesteśmy Polkami. Za to nasz niemiecki opiekun próbował nas raz nielegalnie wykorzystać do pracy na polu swojej krewnej, gdzie rosła zachwaszczona fasola. Kiedy nas tam zawiózł, kazał nam je oczyścić, a sam poszedł rozmawiać z krewnymi. Wykonałyśmy jego rozkaz tak dosłownie, że pole było całkiem czyste, bo wyrwałyśmy także rosnącą fasolę. Przeklinał i wyzywał nas od głupich ludzi, ale nie mógł nic zrobić, bo sam kazał nam posprzątać pole do czysta. Więcej do pracy na polu już nas nie zabrał – śmieje się pani Helena.

Choć pod koniec wojny młode kobiety nocami słyszały lecące nad barakami samoloty, to jednak fabryka nigdy nie została zbombardowana. Za to, gdy jesienią 1944 roku Niemcy coraz bardziej cofali się na froncie wschodnim, to wywieźli młode Polki do Drezdenka, gdzie zatrudniono je przy kopaniu okopów.

- Nie miałyśmy wielkiej ochoty tego robić. Zresztą Niemki, które także zmuszono do tej pracy, też nie wykazywały się wielką chęcią do jej wykonywania. Generalnie udawałyśmy, że pracujemy. Kopałyśmy tylko wtedy, gdy robiono inspekcję i sprawdzano postępy. Wtedy poznałam Mariana Szyszkę, mojego przyszłego męża, który w Drezdenku był na robotach. Pracował tam w fabryce, a mieszkał u niemieckiej rodziny. Okazało się, że też pochodzi z Jarocina, a przed wojną od 1930 roku służył jako zawodowy żołnierz marynarki wojennej na Oksywiu, skąd po kampanii wrześniowej na pewien czas trafił do niemieckiego stalagu. Jednak musieliśmy się rozstać, bo po zakończeniu kopania okopów musiałam wrócić do Demmina, gdzie przebywałam, dopóki Rosjanie nie zajęli tego miasta – opowiada pani Helena.

Do kraju wracała razem z zaprzyjaźnionymi Polakami, którzy pracowali w Demminie i okolicy. Pociągi nie działały, bo główne mosty były wysadzone, więc mężczyźni zorganizowali konie i wozy. W ten sposób cała grupa dojechała do Stargardu Szczecińskiego. Ostatecznie przez Bydgoszcz Helena dojechała pociągiem do rodzinnych Witaszyc, gdzie wkrótce pojawił się także Marian Szyszka. 1 grudnia 1945 roku Helena i Marian pobrali się, a w 1946 roku urodził się ich syn Jurek.

- Pomyśleliśmy wtedy o samodzielnym mieszkaniu. Nasz wybór padł na Słupsk, bo wtedy w tym poniemieckim mieście było dużo wolnych mieszkań. Wybraliśmy mieszkanie przy ulicy Wyspiańskiego. Mieliśmy tam bardzo dobrze, bo w podwórzu działała piekarnia, a na dodatek przez dłuższy czas był tam zawsze rosyjski wartownik, co było ważne, bo w tym czasie było dużo kradzieży. Mąż pracował jako mechanik, a ja po trzech latach urodziłam jeszcze córeczkę – Urszulę. Gdy odchowałam dzieci, to poszłam do pracy w słupskim „Ruchu”. Bardzo mi ta praca odpowiadała. Nawet jak przeszłam na emeryturę, to prowadziłam jeszcze przez kilka lat kiosk „Ruchu”, bo lubiłam kontakt z ludźmi - nie ukrywa pani Helena.

Rodzina już na stałe związała się ze Słupskiem. Pan Marian, 30 lat temu, w wieku 73 lat, zmarł nagle na działce. Jego żona mieszka teraz sama w małym spółdzielczym mieszkaniu przy ulicy Banacha, na które z mężem czekali 30 lat. Córka Urszula wyjechała do Poznania, ale na miejscu jest syn Jerzy, który z żoną Ewą utrzymuje stały kontakt z mamą. Rodzina podtrzymuje także kontakt z krewnymi z Wielkopolski. Dwa lata temu w Grąbkowie odbył się nawet zjazd rodzinny, w którym uczestniczyli wielkopolscy krewni pani Heleny.

- Tak z perspektywy czasu, to trochę bym w moim życiu pozmieniała, ale generalnie było udane – bez chorób i katastrof. Dzieci dobrze się usamodzielniły. Nie mogę narzekać – ocenia z uśmiechem na twarzy pani Helena. Choć lubi samotne życie, to jednak nie stroni od ludzi. Przyjmuje także gości, jak choćby przedstawicieli słupskiego oddziału Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę.

Zobacz także: Rodzi się coraz mniej dzieci. 500 plus nie pomogło.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Historie słupszczan. Życiowa odyseja Heleny z Witaszyc [ZDJĘCIA] - Głos Pomorza

Wróć na slupsk.naszemiasto.pl Nasze Miasto