Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piekielna noc, która zmieniła wszystko - reportaż ze sprawy podpalenia kamienicy w Lęborku [ZDJĘCIA]

Robert Gębuś
Robert Gębuś
Sąd Okręgowy w Słupsku orzekł, że 20-letni Maciej D. spędzi resztę życia w więzieniu. To kara za podpalenie kamienicy przy ul. Pileckiego w Lęborku. W pożarze zginęło dwoje dzieci. - To sprawiedliwa kara, ale nie wróci mi życia moich dzieci dzieci - mówi Wioletta Wenig, mama ofiar pożaru.

Sala Sądu Okręgowego w Słupsku. Na ławie oskarżonych zasiada niespełna 20-letni Maciej D.

Wie, że to prawdopodobnie ostatni akt tego procesu. Na wszystkich rozprawach ubrany był w tę samą niebieską bluzę od dresu, ale tym razem wyjątkowo ma na sobie białą koszulę. Jakby chciał w ten sposób podkreślić to, co twierdził w czasie procesu: że w tej sprawie jest „czysty”. Że nie podłożył ognia w kamienicy, nie jest winny śmierci dwojga rodzeństwa swojej byłej dziewczyny i nie chciał zabić kolejnych osób. Że w noc, kiedy w budynku przy ul. Pileckiego w Lęborku rozpętało się piekło, spał w swoim domu w Wilkowie Nowowiejskim. I absolutnie nie ma nic wspólnego z tragedią, która zmieniła życie rodziny Wioletty Wenig na zawsze.

Sąd mu nie uwierzył
- Sąd uznaje Macieja D. winnym zarzucanych mu czynów i skazuje na karę dożywotniego pozbawienia wolności - oznajmił Jacek Żółć, przewodniczący składu sędziowskiego Sądu Okręgowego w Słupsku. - To jest kara wyjątkowa, bardzo rzadko tak orzekamy. Ten skład sądu starał się doszukać jakiejkolwiek okoliczności łagodzącej, mając głównie na uwadze młody wiek oskarżonego. Dyskutowaliśmy, czy orzekając niższy wyrok, ta kara osiągnie swoje cele nie tylko zapobiegawcze i represyjne, ale też wychowawcze. Szukaliśmy bardzo długo. Nie znaleźliśmy żadnych okoliczności łagodzących.

Zobacz wideo:

Tu zaczyna się życie...
Rodzina Wioletty Wenig teraz mieszka przy ul. Stryjewskiego. Tam właśnie wita mnie Wioletta, mama Darii, Maciusia oraz Agaty i Janka ,ofiar pożaru kamienicy przy ul. Pileckiego. Jest też Teresa Wenig, babcia dzieci i 19-letnia Daria Dynkiewicz, była partnerka Macieja D. W pokoju bawią się 2-letnia Pola, córeczka Darii i Macieja D. oraz czteroletni Maciuś.

Mała Pola w dniu pożaru miała trzy miesiące i tragedii nie zapamięta. Maćkowi do końca życia będą o niej przypominały rozległe oparzeliny. Pożaru nie przeżyła 16-letnia Agata i jej 13-letni brat Janek. Dziś ich dziecięce twarze spoglądają ze zdjęć wiszących w ramce w pokoju razem z fotografiami najbliższych. Nad nimi na ścianie duży, stylizowany napis: Rodzina - tu zaczyna się życie, a miłość nigdy nie kończy.

Wioletta Wenig wyciąga zdjęcia dzieci. Opowiada, że Janek był wcześniakiem. Kiedy się urodził, ważył 1,310 kg. - Był taki maciupeńki - wzrusza się.

Za to kiedy urósł, zmienił się w żywe srebro. Rozpierała go energia. Jasnowłosy chłopak na zdjęciach to bawi się z małymi dziećmi, to jeździ na gokarcie, dosiada quada, szarżuje rowerem na jednym kole, to znowu stoi na segwayu. Gdzie indziej, w kasku jest przygotowany do wspinaczki w parku linowym, gra w piłkę, to właśnie wyszedł z wody po kąpieli w jeziorze. Ciągle w ruchu, ale miał też inne pasje.
- Lubił rysować. Zdobył kiedyś wyróżnienie w konkursie plastycznym. Bardzo kochał przyrodę, hodował nawet króliki, do dziś uchował się jeden z nich. Uwielbiał jeździć na grzyby. Całe dnie spędzał na działce w Mostach. Nie siedział, pracował w ogrodzie - opowiada mama Janka.

Agata była bardziej stonowana. Ze zdjęć uśmiecha się dziewczyna w okularach. Lubiła teatr i scenę, należała do scholi, występowała w jasełkach. Mniej pociągały ją ekstremalne przygody. Bliscy wspominają, że w parku linowym długo walczyła z własnym strachem.
- Agata bardzo się bała, z powodu lęku wysokości. Ale się przełamała i dała radę. Byliśmy z niej bardzo dumni - uśmiecha się przez łzy Wioletta Wenig.

Dziewczynę ciągnęło do nauki. Myślała o przyszłości, chciała się rozwijać, iść na studia. Po gimnazjum poszła do Zespołu Szkół Gospodarki Żywnościowej i Agrobiznesu. Na jednym ze zdjęć zbiera borówki. - Tak zarobiła na książki. Zero papierosów, alkoholu. Nie miała chłopaka, nie chodziła na dyskoteki. Tylko nauka - opisuje wnuczkę Teresa Wenig.

Pani Wioletta pokazuje ostatnie zdjęcia Janka i Agaty. Ostatnie święta, bal, ostatnie fotki z wakacji. Ostatnie momenty normalnego życia rodziny, jeszcze niepodzielonego na życie przed pożarem i po pożarze.

Zobacz wideo:

Piekielna noc
Wieczorem 30 września 2018 r. w mieszkaniu Wioletty Wenig nikt nie spał prawie do północy, podobnie jak w wielu innych, polskich domach. To zasługa siatkarzy, którzy tego wieczora wygrali finałowy mecz Mistrzostw Świata z Brazylią. Przy ul. Pileckiego w Lęborku przebywali wówczas poza Wiolettą Wenig, Daria z córką Polą, Agata, Janek, Maciuś. Cała rodzina gorąco kibicowała siatkarzom. Po meczu położyli się spać.

Około wpół do drugiej w nocy Daria wstała, żeby nakarmić małą. Zauważyła gęsty dym. Postawiła na nogi resztę domowników.

- Daria budzi mnie, mówi: wstawaj mamo, pali się! - Opowiada Wioletta Wenig. - Nic nie widziałam, bo był dym. Powiedziałam tylko: budź dzieci, otwórz okna, wołamy o pomoc albo skaczemy.

Wyrwany ze snu Janek krzyknął: Aga, uciekamy! W szoku podbiegł do drzwi. Za nim Agata z Maciusiem na rękach. Kiedy chłopak szarpnął za klamkę, ognisty podmuch odrzucił całą trójkę aż pod ścianę pokoju. Wioletta Wenig z trudem klei w całość strzępki wspomnień z tamtych chwil.

- Przelecieli przez całą kuchnię i pokój i zatrzymali się na kanapie. Wydaje mi się, że Agata majaczyła „mamo, mamo”. Strażak reanimował Janka... - mówi.

Maciuś został ciężko poparzony, ale przeżył. Prawdopodobnie dlatego, że trzymała go Agata, która razem z Jankiem wzięła na siebie impet ognistego uderzenia. Dzieci straciły przytomność, podobnie jak Daria z Polą.

Na klatce schodowej paliły się drewniane schody. Pożar błyskawicznie się rozprzestrzeniał. Lokatorom na wyższych piętrach odciął drogę ucieczki. Z mieszkania wynieśli Darię, Agatę i Janka. Ich mamę sprowadzili po drabinie. Pani Wioletta pamięta karetki, śmigłowiec, krzyki i panikę. Agatę i Janka nieprzytomnych. Poszkodowane dzieci odwieziono do różnych szpitali: Lęborka, Gdyni, do Ostrowa Wielkopolskiego i Szczecina.

W budynku przebywało wówczas 25 osób, w tym dzieci. Wyprowadzali ich policjanci, strażacy, uciekali przez okna. Dwunastu mieszkańców trafiło do szpitala. Strażacy podkreślali, że to była jedna z najtrudniejszych akcji w ich życiu i że gdyby pożar potrwał jeszcze 5 minut, mogliby wszyscy zginąć.

Piekielna noc, która zmieniła wszystko - reportaż ze sprawy ...

Miłość i nienawiść
Daria z Maciejem poznali się na początku szkoły średniej. Daria przywykła do dużej i kochającej się rodziny, Maciej tych uczuć w swoim otoczeniu nie miał. Jego ojciec za kołnierz nie wylewał, matka wyjechała do Anglii, wychowała go babcia. Kiedy związał się z Darią, poznał inne życie. Wreszcie ktoś poświęcił mu uwagę. Mama Darii potrafiła kupić mu buty. Czuł się częścią rodziny.
- Był dla mnie jak syn. To u nas poznał, co to są święta Bożego Narodzenia - podkreśla.

Wówczas jeszcze byli postrzegani jako zgodna para. Maciej miał dobry kontakt z Jankiem. Dużo czasu spędzali razem na działce. - Był pracowity, pomagał w pracach ogrodowych - mówi Teresa Wenig.

W czerwcu 2018 roku przyszła na świat córka Darii i Macieja, Pola. Młodzi zamieszkali razem, w mieszkaniu należącym do Darii. Ale narodziny córki, które dla każdego ojca powinny być powodem do szczęścia, były początkiem końca związku Darii i Macieja. Chłopak zaczął być chorobliwie zazdrosny. Przede wszystkim o Polę. Coraz trudniej znosił fakt, że Daria poświęca dziecku większość uwagi, ale też szło o drobnostki. W czasie kłótni Maciej ubliżał Darii, poniżał, kazał jej przynosić pod nogi swoje buty z przedpokoju. W Łebie na plaży przy jej matce zrobił dziewczynie awanturę, bo była w stroju kąpielowym.
- Powiedziałam mu wtedy: w czym ma być na plaży? W habicie? - opowiada Wioletta Wenig, która w końcu kazała się wyprowadzić Maciejowi D. z zajmowanego przez parę mieszkania.

Daria nie mogła już tego znieść i w sierpniu 2018 sama wyprowadziła się z córką do matki na ul. Pileckiego 7. Maciej D. opierał się, ale w końcu też wrócił do Wilkowa. Od tego momentu jego zazdrość zaczęła zmieniać się w nienawiść.

Groził swojej partnerce podczas kłótni i w telefonicznych esemesach.

- Wskazywał, że nie może znieść tego, że jest osobno, groził, że jak nie będzie z nim, to nie będzie z nikim innym - mówiła w uzasadnieniu wyroku Beata Pawlicka. - Sikora, sędzia sprawozdawca.

Maciej D. miotał się. Kiedy odeszła Daria, stracił wszystko, co dostał od jej rodziny. Przychodził w odwiedziny do dziecka, ale zwykle kończyło się to awanturami, które słyszeli sąsiedzi. Wychodząc, trzaskał drzwiami i się odgrażał. Daria zaczęła pilnować, by w trakcie wizyt u córki nie zostawać z Maciejem D. sam na sam.

Czuł, że nie jest mile widziany w domu, więc przesiadywał na klatce kamienicy przy Pileckiego. Sąsiedzi widzieli, jak faszerował się tabletkami przeciwbólowymi i popijał je wódką. Inni zeznawali, że jadł trutkę na szczury. Pociął się, groził samobójstwem.
- Swoim zachowaniem chciał sprawić, że dziewczyna wróci do niego. Próbował też swoimi słowami wskazać, że jest ona dla niego ważna, przeplatając wyznania miłości, groźbami śmierci, spalenia czy pobicia - mówiła sędzia Beata Pawlicka-Sikora.
W czasie pobytu w areszcie napisał list do Darii, ale go nie przyjęła, podobnie jak korespondencji dla córki. - Nie chcę , żeby go znała - mówi Daria.

Sam zgłosił się na komendę
Policja szybko ustaliła, że kamienica najprawdopodobniej została podpalona. Podejrzenie padło na Macieja D. Zanim zatrzymali go policjanci, osiemnastolatek sam stawił się na komendzie i chciał złożyć wyjaśnienia. Początkowo zaprzeczał, potem przyznał się do winy. Opowiedział, że rzucił płonącą szmatę na stertę łatwopalnych śmieci pod drewnianymi schodami kamienicy przy ul. Pileckiego 7. Czekał aż ogień zajmie leżące tam stare opony, plastik, tekstylia, papiery, stare zabawki. Odszedł, kiedy był pewny, że nikt z mieszkańców tego nie ugasi.

Tłumaczył, że chciał się zemścić na Darii za to, że go rzuciła. To miała być krzywda za krzywdę. - Nie będzie ze mną, to nie będzie z nikim - powiedział podczas przesłuchania.

Kiedy Maciej D. opowiadał policji o swoich motywach, Agata i Janek toczyli walkę o życie. Agata przegrała ją tydzień po pożarze, Janek po 2 miesiącach. Miał poparzone 90 proc. powierzchni ciała, w tym gałki oczne i drogi oddechowe. Większość to poparzenia 3. stopnia, sięgające pełnej grubości skóry. Lekarze podjęli kombinowaną terapię przeszczepami. Kiedy wiele wskazywało, że chłopak z tego wyjdzie, doszło do niewydolności wielonarządowej i Janek zmarł. Ocalał ciężko poparzony, 4-letni Maciuś, ale konieczny był przeszczep skóry.

Śmierć Agaty spowodowała nagłą zmianę zeznań Macieja D. Wycofał się z wcześniejszych wyjaśnień. Twierdził, że przyznał się nie dlatego, że był winny, ale dlatego, że policjanci obiecali mu wyjście na wolność. Utrzymywał też, że został do tych zeznań przymuszony, policjanci trzymali go rozebranego w pomieszczeniu dla zatrzymanych i grozili, że jak się nie przyzna, to zrzucą go ze schodów.

Nie znaleziono na to żadnych dowodów, ale tej wersji trzymał się już do końca procesu.

- Macieja D. poznałam z tej dobrej i tej złej strony - przyznaje Teresa Wenig. - Nigdy nie podejrzewałam, że będzie zdolny do czegoś takiego. Ten chłopak miał bardzo złe dzieciństwo. Córka mu zastąpiła mamę, pokazała mu, co to jest rodzina. Nie mógł się pogodzić z tym, że Daria kontakt z nim urwała. To, moim zdaniem, było przyczyną tego, co zrobił.

Natomiast siostra Macieja D., podczas zeznań stwierdziła, że jej brat był złym człowiekiem. Ukradł jej laptopa i wstawił do lombardu. W trakcie procesu wyszło też, że nie była to jego jedyna kradzież. Tej mocnej opinii najbliższego członka rodziny użył sąd w uzasadnieniu wyroku.

Zaplanował podpalenie
To, że Maciej D. lubił bawić się ogniem, potwierdzają sąsiedzi. W sierpniu 2018 roku w klatce przy ul. Pileckiego podpalił odzież należącą do dziewczynki mieszkającej w budynku. Jak zeznał na początku, dym z palącego ubrania miał sprawić, że Daria wyjdzie z mieszkania i będzie mógł ją zobaczyć. Zauważyli to sąsiedzi, więc szmatę ugasił. Zeznał, że zrobił to z obawy, że może dojść do spalenia całego budynku. - To wskazuje na świadomość oskarżonego, co do możliwych konsekwencji, związanych z podłożeniem ognia w tym właśnie miejscu - mówiła sędzia Pawlicka-Sikora.

W dzień poprzedzający pożar Maciej D. wieczorem odprowadził Janka do kamienicy. Z klatki schodowej zabrał czujkę ruchu. To zdaniem prokuratury kolejny dowód, że zaplanował podpalenie. Według oskarżenia, wrócił do domu do Wilkowa, po czym wymknął się nocą przez okno swojego pokoju. Co prawda Maciej D. twierdził, że by się przez nie nie zmieścił, ale eksperyment procesowy udowodnił, że to możliwe. Zdaniem prokuratury, po podpaleniu kamienicy nocą pokonał 8 km piechotą do Wilkowa.

W tym samym domu mieszkała także siostra Macieja D. z mężem i małym dzieckiem. Chociaż Maciej D. twierdził, podobnie jak domownicy, że po skrzypiących schodach strychowych bardzo trudno było wejść do jego pokoju na poddaszu tak, żeby nikogo nie obudzić, to sąd uznał, że przy odpowiednim rozłożeniu ciężaru można było pokonać je po cichu.

Nie budząc rodziny Maciej D. położył się spać, a rano poszedł jak gdyby nigdy nic do pracy.

Mocnym dowodem oskarżenia były esemesy, które Maciej wypisywał do Darii tuż po pożarze. Wynikało z nich, że już rano wiedział o podpaleniu. Zdaniem sądu o tej porze tę wiedzę mógł mieć tylko podpalacz.

Magdalena Pasieka, adwokat Macieja D., wnosiła o jego uniewinnienie. Nikt nie widział go w nocy z 30 września na 1 października w klatce schodowej kamienicy przy ul. Pileckiego. Nie widziano go jak wracał do domu, mimo że przechodził przez monitorowane centrum miasta. Nie trafił też na niego patrol policji, który jeździł w okolicy. Zdaniem obrony, mimo że strażacy jako prawdopodobną przyczyną podawali podpalenie, to łatwo mogło dojść do zaprószenia ognia. Mieszkańcy zeznawali, że przejściowa klatka była często przystankiem dla bezdomnych i drobnych pijaczków, którzy pili i palili tam papierosy. Mecenas podkreśliła, że zeznania dzieci wskazują na to, że były sugerowane i wcześniej omawiane w domu oraz że sama Daria też zmieniała zeznania. Najpierw wykluczyła winę Macieja D. i twierdziła, że jego gróźb nie traktowała poważnie, a potem go obciążała.

Dożywocie
Sąd uznał winnym Macieja D. tego, że podpalił kamienicę działając z zamiarem zabójstwa swojej byłej dziewczyny Darii , a zabił dwoje jej rodzeństwa: 16-letnią Agatę Dynkiewicz i 13-letniego Janka, spowodował rozległe poparzenia u trzyletniego Maćka, a także próbował pozbawić życia inne osoby. Naraził także zdrowie i życie 25 lokatorów kamienicy.

- Ta rodzina przyjęła mnie. Byłem jej członkiem. Nie zrobiłbym im krzywdy, nie podpaliłbym córki. Jestem niewinny. Nie jestem zbrodniarzem - zapewniał Maciej D

.

Sąd dał jednak wiarę jego pierwszym zeznaniom, w których się przyznał i dokładnie opisał przebieg zdarzeń. Uznał, że Maciej D. zmienił je, bo po śmierci dzieci przestraszył się konsekwencji. Zaznaczył, że nie okazał skruchy a jego czyn wskazuje na to, że jest głęboko zdemoralizowany i należy go izolować od społeczeństwa.

Został skazany na dożywocie. Zasądził także na rzecz Wioletty Wenig 200 tys. zł tytułem zadośćuczynienie, 80 tys. dla Maćka, po 7 tys. zł dla Darii i Poli oraz 4 tys. i 2 tys. dla innych poszkodowanych. Wyrok nie jest prawomocny. Z dożywotnim cierpieniem będzie też żyła Wioletta Wenig i jej rodzina. -To sprawiedliwy wyrok, nie spodziewałam się, że będzie tak wysoki. Nie wróci mi jednak to życia dzieci - mówi Wioletta Wenig.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lebork.naszemiasto.pl Nasze Miasto